24 kwietnia 1970

How does it feel to be one of the beautiful people?


Wyszedł na zatłoczoną ulicę. W dłoni ściskał papierową torbę z logiem restauracji McDonald's. Stanął na chodniku i rozejrzał się. Dochodziła 20, a Piccadilly Circus zawsze było o tej porze zatłoczone. Grupy turystów chciały podziwiać wielkie, kolorowe telebimy nocą, a tubylcy szykowali się na imprezy. Nie przeszkadzały im nawet odległe grzmoty, ledwo słyszalne przez gwar i dobiegającą ze wszystkich stron muzykę. Siedzieli wszędzie: na krawężnikach, betonowych parapetach, schodach pod pomnikiem po drugiej stronie wąskiej ulicy. 
Monroe westchnął cicho. Mieszkał w Londynie od zawsze, ale wciąż nie był w stanie przyzwyczaić się do wszechobecnych tłumów. Chciał po prostu w spokoju usadzić gdzieś swoje szanowne cztery litery i skonsumować duże frytki. W myślach przeklinał idiotę, który wpadł na genialny pomysł uczynienia tutejszego McDonald'a restauracją do zakupu jedzenia jedynie na wynos. Przecież kilka stolików w środku nikogo by nie zabiło. Pozostawało jedynie gdzieś się wepchnąć.
Czerwone światło sygnalizatora oznaczało, że teoretycznie piesi powinni stanąć i poczekać aż kierowcy przejadą. Nikt jednak zbytnio się tym nie przejmował. Auta toczyły się powoli w korku, a ludzie przemykali pomiędzy nimi z jednej strony ulicy na drugą. Ethan dołączył do tych niecierpliwców i rzucił się w stronę przeciwległego krawężnika. Jego uszu prawie od razu dosięgnął przeciągły dźwięk klaksonu. Młody mężczyzna spojrzał w kierunku, z którego dobiegł. Kierowca niebieskiego Maserati spojrzał na niego z furią w oczach. Przez jeden krótki moment Monroe pomyślał, że fajnie byłoby móc zrobić coś, żeby oduczyć gbura burackiego zachowania, mimo że to tak naprawdę on złamał przepisy i siedzący za kierownicą facet miał prawo się zdenerwować. Chciałby być w stanie w jakiś sposób zniszczyć tą jego cudowną, lśniącą bryczkę. Ale nie mógł. Był tylko człowiekiem i zapewne gdyby spróbował, to szybko skończyłby w szpitalu z porządnie obitym pyskiem. Mocniej ścisnął torbę w lekko spoconej dłoni i dotarł na drugą stronę.
Anteros spoglądał na niego z góry. Bóg zarówno miłości nieodwzajemnionej, jak i zemsty za zdradę. A pod nim siedziały szczęśliwe, nieświadome pary, rozkoszujące się wspólnym szczęściem i wymieniające śliną. W końcu taki uroczy aniołek nie mógłby reprezentować czegoś złego. Wypatrzywszy kawałek wolnego miejsca na schodach, Ethan od razu pognał w tamtym kierunku i wręcz brutalnie wepchnął się pomiędzy dwie nastolatki, które natychmiastowo zgromiły go wzrokiem. Pod pomnik przyszły chyba razem, bo gdy tylko usiadł, od razu wstały i odeszły w jednym kierunku. Nie narzekał, przynajmniej miał więcej miejsca dla siebie.
Wcisnął torbę pomiędzy stopy i otworzył ją. Frytki wciąż były letnie, ale też nieco rozmiękłe, co skutecznie go zniechęciło. Tak naprawdę wcale nie był już głodny. Całkowicie pochłonęła go obserwacja otaczających go osobników. Na co tu czekali? Na imprezę? A może po prostu spotykali się tu ze znajomymi lub chcieli odpocząć, tak jak on? Ilu z nich było turystami, a ilu mieszkało w Londynie? 
Kto z nich spodziewał się tego, co miało niedługo nastąpić? Chyba nikt, nawet Ethan, którego mózg był już i tak wystarczająco zniszczony przez przeszłość i dorastanie w nienawiści. Wszyscy obecni na placu byli tak zajęci swoimi sprawami, że całkowicie zapomnieli o zapowiadanej na ten wieczór burzy. Kolejnej zwykłej burzy...
Takiej z piorunami i błyskawicami, a nie spadającymi z nieba dziwnymi, białymi kulkami, przypominającymi bryły śniegu i niszczącymi wszystko dookoła, kurwa mać.
Ludzie pospiesznie zaczęli zbierać się z miejsc, dobiegająca z okolicznych klubów i restauracji muzyka została zagłuszona przez krzyki tych, którzy oberwali. Każdy biegł w swoją stronę, próbując znaleźć jakieś schronienie. Pędzili pod ziemię, na stację metra, tłoczyli się w restauracjach, ciało przy ciele. Do tej pory wypełniona po brzegi ulica opustoszała w parę krótkich minut. Na zewnątrz została tylko niewielka grupka, w tym Ethan — gwałtownie wyrwany ze swoich rozmyślań i zbyt zdezorientowany, żeby w porę ogarnąć sytuację, uciec. Poderwał się z miejsca, odkopał na bok torbę. Nie biegł, po prostu szedł szybkim krokiem w stronę najbliższych prowadzących pod ziemię schodów. I wtedy uderzył piorun. Fioletowa błyskawica rozświetliła niebo, a świat dookoła pociemniał.
Godzinę później...
Policzek dotykał czegoś mokrego. Dookoła znowu słychać było przerażone krzyki, kroki biegnących ludzi. Nie wiedział co się stało, gdzie był, a podniesienie powiek okazało się naprawdę sporym wyzwaniem. W głowie wirowało. Czuł się zdecydowanie inaczej. Wyciągnął rękę i na oślep wymacał kawałek śliskiego metalu, który potem okazał się fragmentem poręczy schodów prowadzących do metra, po czym użył go jako wspomagacza w podnoszeniu się z ziemi. Dopiero po osiągnięciu pionu udało mu się otworzyć oczy.
Omiótł spojrzeniem okolicę, mimo że wszystko wciąż było lekko zamglone. Udało mu się jednak nadać kształtom imiona: odróżniał ludzi, porzucone i zniszczone samochody, ściany budynków, uszkodzony pomnik Anterosa. Niektórzy wciąż leżeli na mokrym chodniku, nad nimi pochylali się inni, pragnący pomóc. Tylko na niego nikt nie zwracał uwagi, ale miało to swoje plusy. Mógł po prostu zebrać się w sobie tak bardzo, jak było to możliwe i ruszyć w stronę domu. 
Mocniej zacisnął dłoń na poręczy i wtedy wydarzyło się coś dziwnego, dziwniejszego nawet od burzy — metal wygiął się pod wpływem jego dotyku. Ethan w sekundzie odepchnął się jak oparzony i rozejrzał dookoła, upewniając się, że nikt oprócz niego tego nie widział. Nie rozumiał. Nie był pewien, czy chce zrozumieć. Uznałby to za dziwny zbieg okoliczności, gdyby nie takt, że był to przecież spory kawałek metalu, czyli coś, co nawet siłaczowi ciężko byłoby zgiąć. A jemu udało się to zrobić tak po prostu. Musiał sprawdzić o co w tym wszystkim chodzi.
Przeniósł wzrok na lewo, na pobliską latarnię. Skupił na niej całą swoją uwagę, uniósł odrobinę rękę. Uliczne źródło światła, co prawda teraz zgaszone, wyobraził sobie jako coś elastycznego, uginającego się. Przez pierwsze parę sekund nie działo się nic — wciąż stała w miejscu, jakby niewzruszona i nie reagowała na jego wyobrażenia. A potem stało się coś, czego się nie spodziewał, ale na co po cichu liczył. Metal zaskrzypiał i milimetr po milimetrze zaczął się wyginać. Na twarzy młodego mężczyzny pojawił się słaby uśmiech.
Nie wiedział, jakim cudem zyskał tę dziwną umiejętność. Po części już ją jednak rozumiał. Zyskał kontrolę nad metalem, a przynajmniej przed chwilą siłą woli udało mu się wygiąć fragment poręczy i uliczną latarnię. 
Otrzymał dar. Teraz musiał tylko go wykorzystać.

W tytule Marilyn Manson.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz